Kto z nas nie marzy o znalezieniu skarbu? Ludzką wyobraźnię pobudzają ruiny dworów, pałaców czy gospód, bo może właśnie w ich okolicy właściciel przed laty zakopał to, co cenne. Szczególnie my, Dolnoślązacy, lubimy snuć opowieści o Niemcach, którzy ileś tam lat po wojnie przyjeżdżali do swych dawnych posiadłości, by spod dębu czy spod płotu wykopać skrzynię z zastawą stołową lub szkatułkę z biżuterią.

Karmieni tymi historiami nieraz jako dzieci braliśmy łopatę do ręki i bawiliśmy się w domorosłych archeologów, szczególnie kiedy przedawkowaliśmy serię z „Panem Samochodzikiem”. Przyznaję się – też tak robiłam wokół poniemieckiego domu moich dziadków. Niestety, nic poza kilkoma fenigami ze swastyką  nie udało mi się wówczas odnaleźć. Ale głód przygody pozostał.

Dlatego też, kiedy usłyszałam o detektorystach – ludziach chodzących po polach z wykrywaczami (zwanymi też wykrywkami), szukających skarbów, zaczęłam drążyć temat. W Złotoryi jest ich około dwudziestu, w samym Wilkowie chyba z pięciu. Wszyscy się wzajemnie znają, ale przed tak zwanymi osobami postronnymi nie ujawniają swojej tożsamości. Wiedzą, że ich hobby nie wszystkim jest w smak. Zwykle najbardziej zaciekłym wrogiem człowieka z wykrywką jest archeolog, dla którego amatorskie grzebanie w ziemi oznacza zniszczenie potencjalnych stanowisk wykopaliskowych. Chociaż Łukasz, jeden ze znanych mi poszukiwaczy – detektorystów, uważa, że jego relacje z archeologami nie są złe, bo nie wchodzą sobie w drogę. Nie spotkałem się z wrogością z ich strony. Kilkakrotnie rozmawiałem z archeologami i nie mam negatywnych odczuć. Może dlatego, że sam mam żelazne zasady. Jedna z nich mówi, że nie kopie się na stanowiskach archeologicznych, przy zabytkach. Druga zasada brzmi: nie sprzedaje się znalezionych przedmiotów i, co najważniejsze, nie kopie się na cmentarzach bądź w miejscu pochówku. Nie ukrywam, że wśród poszukiwaczy są ludzie bez zasad.

Łukasz eksploruje najbliższą okolicę już od siedmiu lat. Zobaczył, jak robi to jego kolega Michał i tak się zaczęło. Najpierw chodził z jego wykrywaczem, potem kupił swój sprzęt. Co do sprzętu, to przechodziliśmy
z Michałem przez różne detektory, od najprostszych, które reagowały na każdy metal,
 do procesorowych  z USA firmy Garrett. W tej chwili wykrywacz można kupić bez problemu, w sklepach, Internecie, bądź na giełdach – wyjaśnia Łukasz.

Skąd wie, gdzie szukać? Czasem zdaje się na przypadek i łut szczęścia, ale zdarza się, że wyprawę poprzedza studiami nad dokumentami historycznymi. Znając lokalną historię, jedziemy w konkretnym celu, np. w miejsce bitwy z czasów napoleońskich bądź z czasów II wojny światowej – mówi Łukasz. Czego szuka? Nie ma sprecyzowanego celu. Są tacy poszukiwacze, dla których liczy się tylko „militarka” lub monety, ewentualnie „napoleony” (znaleziska z okresu napoleońskiego). Łukasz po prostu szuka tego, co związane jest z historią naszego regionu. Przeważnie jak się coś znajdzie, co kogoś nie interesuje, to wymieniamy się miedzy sobą – wyjaśnia. Wiele z „fantów”, jak żartobliwie nazywa znaleziska, rozdaje znajomym. Wie, że są ludzie, którzy je sprzedają i nieźle z tego żyją. Nie pochwalam tego, moim zdaniem znaleziska powinny trafiać do muzeum, ale niestety w Złotoryi nie ma takiego z prawdziwego zdarzenia. Czasem przekazanie przedmiotów jest źle odbierane przez muzealników i donoszą Policji, a wtedy się zaczyna… Są to głównie akcje medialne, ale też niosą za sobą problemy z prawem. Poszukiwania w Polsce są nielegalne, o czym informuje nas ustawa o ochronie zabytków, ale nieustannie różne stowarzyszenia eksploratorów interweniują w tej sprawie i tworzone są projekty bardziej liberalnych ustaw. Niestety, trwa to bardzo długo i nie wiadomo, co z tego będzie – pesymistycznie stwierdza Łukasz. Należy nadmienić, że w Anglii detektorysta może legalnie uprawiać swoje hobby, jeśli oczywiście posiada zgodę właściciela ziemi, którą chce spenetrować. Kiedy coś znajdzie, ma możliwość odsprzedania znaleziska muzeom lub zostawienia skarbu u siebie. A u nas na razie masa osób uprawia więc nielegalny proceder, gdyż odnajdywanie śladów historii jest na tyle pasjonujące, że nie można się powstrzymać (mówię oczywiście o pasjonatach – nie handlarzach). Wykopując, np. guzik z okresu napoleońskiego, od razu uruchamiamy wyobraźnię, dociekamy, skąd się tu wziął, jaki to regiment, czy aby na pewno walczył w tych stronach. Wtedy sięgamy do książek, Internetu – mówi Łukasz.

Zarażona pasją Łukasza, postanowiłam sama spróbować. Nic bardziej nie smakuje niż zakazany owoc. Swoją przygodę z wykrywaczem zaczęłam od penetracji własnego ogrodu. Tu właśnie przeszłam szkolenie, jak należy trzymać urządzenie, jak czytać jego wskazania i co robić, gdy usłyszę w słuchawkach ciągły sygnał. Zaopatrzona w saperkę i nielekką wykrywkę przemierzałam wzdłuż i wszerz kolejne metry i nerwowo reagowałam na każdy dźwięk płynący ze słuchawek. W efekcie mojego przemarszu i machania wyrywką stałam się bogatsza o kilka metalowych nakrętek od słoików i kilkanaście centymetrów lekko skorodowanego drutu. Mogło mnie to zniechęcić do dalszej eksploracji terenu, ale właściciel wykrywki – weteran tej zabawy, Michał – podsycał moją wyobraźnię, pokazując niedawno znalezioną w okolicy rzymską(?) monetę. Skoro on znalazł, to dlaczego nie ja? Niestety, mój ogród nie objawił przede mną nic cennego. Nawet jednej pięciogroszówki. Dlatego przenieśliśmy się tam, gdzie nawet laik jest w stanie wykopać z ziemi metal o historycznej wartości.

Pojechaliśmy do Leszczyny. Minęliśmy ostatnie zabudowania we wsi i udaliśmy się w stronę pól, taszcząc ze sobą cała aparaturę poszukiwawczą. Jak wspomniałam, lekkie to nie jest, więc droga dłużyła się niemiłosiernie. Przyzwyczajona do wędrowania z aparatem fotograficznym, zwykle obserwuję, to, co mnie otacza, teraz jednak wymachując wykrywką koncentrowałam się raczej tylko na przestrzeni wokół swoich stóp. Po niespełna kilometrze bolały mnie nie tylko ręce ale i drętwiał kark, a sygnał w słuchawkach zawiadamiał jedynie o tym, że zanadto zbliżam wykrywkę do butów, w których producent, jak na ironię, przymocował jakiś niepotrzebny w tych okolicznościach metal. Kiedy dotarliśmy do lasu, usłyszałam wreszcie to, co może zwiastować sukces. Sygnał był na tyle silny, że nawet mój instruktor nastawił uszu. Zaczęliśmy kopać. Wreszcie saperka mogła okazać się czymś więcej niż balastem. Podczas kopania cały czas wykrywką lokalizowałam położenie ewentualnego skarbu. W pewnym momencie urządzenie zamilkło, a my wciąż nie widzieliśmy nic cennego. Może to jakiś drobiazg, który odrzuciliśmy wraz z ziemią? Michał zaczął przesiewać garścią to, co wcześniej odrzucił. Każdą porcję ziemi zbliżał do czujnika i tak sukcesywnie zbadaliśmy wszystko, co wykopaliśmy. Wreszcie sygnał rozległ się na nowo i właściciel wykrywki w grudce ziemi odnalazł ołowiana kulkę z broni myśliwskiej. Takiej zwyczajnej, całkiem współczesnej. Co za rozczarowanie. A miało być ekscytująco. Cały ten proceder powtórzył się parę razy. Widocznie ktoś tu urządzał regularne polowania. Nic dziwnego – niedaleko stała ambona myśliwska. Moje wprawne oko wypatrzyło jeszcze trochę dalej ukryty w zaroślach samochód terenowy. Znaczy się – polowanie trwa. Uznałam, że nie ma co ryzykować, bo kolejny pocisk znajdą tym razem lekarze, dokonujący mojej sekcji zwłok, gdy myśliwy pomyli mnie z jakimś parzystokopytnym. Zaordynowałam krok w tył, czyli odwrót.

Morale było coraz słabsze. Michał, widząc mój gasnący entuzjazm, uznał, że idziemy w stronę Stanisławowa, bo „tam już na pewno coś znajdziemy”. Co nieco obiło mi się o uszy na temat walk w okolicach Stanisławowa tuż przed końcem II wojny światowej. Liczyłam, że może jakiś hełm, manierkę, tudzież scyzoryk znajdziemy, bo przecież nie wrócę do domu z pustymi rękami po kilkugodzinnym błądzeniu w kurzu i pyle wśród jeżyn i komarów. Leśny trakt nie rozczarował. Wykrywacz objawił przede mną swoją czułość. Przyznam, że kiedy sygnał stawał się dobitny i jednoznacznie obwieszczał obecność metalu, to z jednej strony budziła się we mnie ekscytacja, ale z drugiej – wzmagał strach. Czego się lękałam? Ano tego, że kopiąc, natrafimy na jakiś niewybuch i nie wrócimy do domu w jednym kawałku. Nieznacznie to czarnowidztwo tłumił we mnie stoicki spokój Michała, ale …głupio byłoby w przyczynie zgonu mieć napisane: „rozerwana na kawałki”. Poza tym widok byłby nieestetyczny.

Faktycznie, zgodnie z przewidywaniami Michała, najczęściej znajdowaliśmy to, co z bronią palną miało wiele wspólnego, czyli łuski 7,62x25mm. Michał stwierdził, że takie łuski min. są od pistoletu TT i popularnej pepeszy powszechnie używanej przez Armię Czerwoną podczas II wojny światowej. Zatem trafiliśmy na relikty wielkiej historii, a ja, nie mając wyjścia, ani odpowiedniej wiedzy, uznałam stwierdzenie Michała za prawdę objawioną. Ucieszona, że wykopałam historię, z pewną taką nonszalancją machałam wykrywaczem, bo najważniejsze już się stało. I wtedy zaczęło się: najpierw skorodowany scyzoryk (zapewne zgubiony przez grzybiarza), potem łańcuch (chyba od krowy), następnie kawałek armatury grzewczej…Ot, szczęście złomiarza! Jako że z natury jestem legalistką i nie w smak byłoby mi stawać przed sądem w charakterze oskarżonej, zaniechałam przywłaszczenia tego, co wykopałam. Jedynym potwierdzeniem na wydobycie „fantów” spod ziemi stały się więc fotografie, które mam nadzieję nie będą dowodem w sprawie lub przeciwko…

Tak więc moja przygoda w wyrywką nie uczyniła ze mnie ani bogacza, ani pasjonata historii. Nie wiem, co by było, gdyby…Niezależnie od efektu tej wyprawy cieszę się, że zdobyłam nowe doświadczenie, a mięśnie ramion uzyskały szlachetniejszy rys.

 

P.S. Historycy, autorzy książek o tajemnicach Dolnego Śląska – Robert Primke i Maciej Szczerepa na spotkaniu autorskim w Bibliotece Publicznej w Złotoryi przyznali, że w swojej pracy sami bardzo często korzystają z pomocy detektorystów. Jednocześnie rozwiali mit o skarbach znajdowanych przez eksploratorów. 98% znalezisk z materialnego punktu widzenia nie przedstawia większej wartości. 2% to skarby, na które trafia się przypadkowo, a znajdują się zwykle w słoikach zakopywanych pospiesznie przez ewakuujących się w 1945 roku Niemców. Często  leżą na głębokości50 cm.  Zawierają biżuterię oraz monety.

Michał sam przyznał, że najcenniejsze z materialnego punktu widzenia jego znalezisko to 330 złotych, uzbierane na opustoszałej nadbałtyckiej plaży J.

Iwona Pawłowska

Imiona lokalnych detektorystów zostały na ich prośbę zmienione.