…czyli opowieść o raju utraconym

Tak prawdę mówiąc, to nie wiem, od czego zacząć swoją opowieść… Czy od , co widziałem, czy to, co przeżyłem, czy to, że opowieści rodzinne w końcu stały się namacalne? Chciałbym móc przenieść Czytelników w świat, jak dla mnie dotychczas wyimaginowany, świat, który powstał w mojej wyobraźni po opowieściach snutych przez moją nieżyjącą już Babcię. Kochaną Babcię. Stała zawsze na straży domowego ogniska.

Zacznę od początku…od tego, jak za każdym razem otwierając starą szafę w swoim pokoju czuję zapach babcinego domu. Zapach ten przywodzi na myśli przeżycia z dzieciństwa, które obfitowało w beztroskę, radość i zabawę. A przede wszystkim przywodzi na myśl te wszystkie opowieści, które snuła mi Babcia. Teraz już nie pamiętam pewnych rzeczy, to było tak dawno temu. Jedno jest pewne, że wszystkie historie, które zostały mi przekazane, zainspirowały mnie do w przyszłości do podjęcia studiów historycznych.

Anna Semaniszyn z rodzicami

Odkąd pamiętam, z ust Babci słyszałem „a u nas w domu…”, dla małego chłopca, ten dom był tu i teraz więc o jaki dom Jej chodziło? Na to pytanie odpowiedziałem sobie dopiero teraz. Jako dorosły człowiek mogłem tam pojechać, zobaczyć, poczuć i usłyszeć. Zapraszam Państwa do przeczytania mojej historii, zapraszam do świata już nieistniejącego, który przeminął wraz z wiatrem, ale w większości z nas jest w sercach. Świata, który pozostał gdzieś tam daleko na Wschodzie. Z tym światem, zniknął pewien styl życia, który dziś jest nie do odtworzenia.

Babci już nie ma wśród nas…pozostały jedynie wspomnienia, rodzinne pamiątki i stare pożółkłe fotografie, na których widać jej uśmiechnięte oblicze, pełne ciepła i miłości. Taką ją też pamiętam i na zawsze ten obraz pozostanie w moim sercu.

Babcia Eugenia Złotniki 1943

Moja Babcia de domo Semaniszyn urodziła się w latach dwudziestych XX wieku na Kresach II Rzeczypospolitej jako szóste i zarazem ostatnie dziecko Marii z Sywulskich i Bazylego Semaniszyna. Urodziła się w Sokolnikach w gminie Złotniki powiatu podhajeckiego. Pradziadek był unitą, natomiast prababcia – katoliczką. Wedle zwyczaju synowie po ojcu byli chrzczeni w cerkwi grekokatolickie,j natomiast córki po matce – w obrządku zachodnim. Pradziadek Bazyli urodził się w okresie Powstania Styczniowego, jego matka Anastazja zmarła niedługo po porodzie, a ojciec Konstanty ożenił się po raz drugi.

Z tego małżeństwa nie było już dzieci. Prababka Maria miała dwóch braci, jeden z nich był w posiadaniu wyrobiska piaskowca, co przyniosło mu ustabilizowane życie materialne i mógł wykształcić swoje dzieci – syna i córkę. Tak w pigułce można byłoby przedstawić historię rodziny od strony babci.

Babcia była rozpieszczana. Jako że była ostatnim dzieckiem, rodzeństwo nigdy nie skąpiło jej życzliwości, a rodzice otaczali ją ciepłem i miłością… To ciepło musiało jej wystarczyć na kolejne lata dorastania, bo w 1939 roku wybuchła wojna. Gienia musiała stać się Eugenią zadbać o rodziców i dom. W czasie okupacji, najpierw sowieckiej, później nazistowskiej, wiele się zmieniło w życiu mojej Babci. W 1940 roku zmarła jej mama. W 1941 roku odeszła ukochana bratanica. Rodzina żyła w ciągłym strachu. W 1942 roku poznała mojego dziadka Czesława Korczyńskiego, który był synem Bronisława i Wandy z Żabskich. Pradziadek Bronisław był wieloletnim sołtysem we wsi Sokołów. W 1943 roku ta dwójka się pobrała. Od 1944 roku dziadek służył w wojsku. W tym czasie w miejscowości Babci i w innych okolicznych zaczęły pojawiać się grupy banderowców, które mordowały Polaków. Obecnie trudno jest ustalić, ilu Polaków zginęło podczas obław. Historycy szacują tę liczbę na około 250-500 tysięcy. O historii i losach mojej rodziny można byłoby napisać książkę.

Korczyńscy Władysław, Stanisław, Bronisław

Tymczasem przed wyjazdem na Ukrainę od miesiąca na facebooku odliczałem kolejno dni, które pozostały do mojego wyjazdu. W końcu 1. czerwca Anno Domini 2012 mogłem umieścić post – „wyjeżdżam”. Dokąd? Do raju utraconego? Do krainy, za którą nie wiedzieć czemu tęskniłem od zawsze, od momentu, kiedy po raz pierwszy z ust Babci padło słowo „kresy”. Wiedziałem, że muszę tam kiedyś pojechać i w końcu to nastąpiło. Nie wiedziałem, co mnie tam spotka i co zobaczę. Spakowany i gotowy na sentymentalne wojaże stawiłem się we Wrocławiu na IV Pielgrzymce Podhajeckiej organizowanej przez Towarzystwo Miłośników Ziemi Podhajeckiej.

Podjeżdżają dwa autokary. Obok mnie stoi kuzynka Natalia i wuj Wilhelm. Czujemy się zagubieni, podekscytowani, rozmawiamy ciągle o kresach, o Podhajcach, o Sokolnikach, skąd pochodzą nasi bliscy. Każde z nas ma coś do powiedzenia. Przekazywane historie przez naszych bliskich są podobne, czasem różne, ale mimo wszystko szukamy ich wspólnego mianownika. Wuj, który się tam urodził, nie pamięta prawie nic, ale to właśnie on jest bliżej tych rodzinnych historii. My z Natalią – nie…

Zajęliśmy miejsca w autokarze. Nic nie mówimy. Czy czujemy to samo? W tym momencie brak słów na to, co przeżywamy. Ruszamy.

Dziadek Czesław (stoi)

Po drodze zbieramy ludzi z różnych części Polski. Oni wszyscy mają tę samą misję – dostać się tam, skąd ich korzenie. Łączą nas wszystkich kresy, Podhajce i zamiłowanie do tego minionego świata. Świata zapisanego na kartach historii walecznością naszych przodków, świata z patriarchalną rodziną, zupełnie innego niż ten, w którym obecnie żyjemy. Świata, w którym kawaler przychodząc po pannę pytał najpierw o pozwolenie jej rodziców, a w oddali słychać było rechotanie żab, niepowtarzalne, jak nigdzie indziej. W końcu świata, w którym egzystencja toczyła się wokół prac rolniczych, w rytmie dorocznych świąt.

Granica. Odprawa przebiegła w miarę spokojnie, ale celnicy znaleźli jakieś „ale”. Przewoziliśmy busem dary zebrane od Złotoryjan dla Podhajczan. Dary obejmowały odzież, książki, zabawki i przybory szkolne. Strażnicy graniczni stwierdzili jednak, że to przemyt.

Na tłumaczeniach zeszło nam kilka godzin. Puścili nas – opłata graniczna zrobiła swoje – co kraj to i obyczaj. Jedziemy dalej. Zasnąłem. Obudziłem się już w Brzeżanach. „Wow” pomyślałem: to , w którym mieszkały rodziny Dunin-Wąsowiczów, Sieniawskich, urodził się marszałek E. Rydz-Śmigły i kiedy tylko wyszedłem z autokaru, ujrzałem niewielki, ale elegancki dwór, w którym przyszedł On na świat. Naprzeciw stoi po dzień dzisiejszy kościół, w którym był chrzczony mały Edward. Chwila wytchnienia, modlitwa i ruszamy do Podhajec. To już niedaleko, to tylko około 20 km.

Jestem w Podhjacach. Chcę krzyczeć z radości, ale nie mogę, łzy same cisną się do oczu i powoli spływają po policzkach. Jestem tu! Nie wierzę! Proszę Natalię, aby mnie uszczypnęła. Nie, to nie sen, ja tu naprawdę jestem.

Sobota, dzień pierwszy: Kwateruję się u Marii i Andrieja na obrzeżach Podhajec a dokładnie w Starym Mieście. Z Natalią mamy wspólny pokój, wuj Wiluś ma nocleg w Podhajcach przy ulicy Szewczenki – ongiś Szerokiej. Przed wojną mieszkała tam podhajecka finansjera. Gospodarze przyszykowali dla nas poczęstunek. Śniadanie było obfite, zupa na wieprzowinie, świeżo upieczony bochen chleba, pomidory, ogórki małosolne i oczywiście woda brzozowa. Hmmm pyszności. Andriej częstuje nas wódką na powitanie. Nie dotrzymujemy towarzystwa gospodarzowi i udajemy się na mszę świętą.

Idziemy do kościoła podhajeckiego. Droga jest cudowna, cerkiew, ludzie którzy krzątają się przy codziennych obowiązkach, dalej – kaplica i dziewczynka, która składa kwiaty pod świętym Michałem Archaniołem. Ktoś krzyczy na krowy, ktoś jedzie autem, dziecko płacze za mamą, bo samo pod sklepem zostało. Proza dnia codziennego. Niby takie zwyczajne sytuacje, a jednak nie. Schodzę z górki ze Starego Miasta, widzę most i widzę ruiny podhajeckiego kościoła pod wezwaniem Świętej Trójcy. To tu spoczywa założyciel świątyni Stanisław Rewera Potocki. To właśnie w murach tego kościoła w 1667 roku podpisano pokój z Turkami. Podchodzę bliżej przykościelnego placu i widzę kilka osób. Jedni targują się, inni kupują, a jeszcze inni piją piwo i palą papierosy. Rozpoczął się leniwy dzień w Podhajcach. Z Natalią idziemy do wyremontowanej kaplicy kościoła św. Trójcy. Widzę naszych pielgrzymkowiczów. Płaczą i modlą się, jeszcze inni robią zdjęcia. Płaczą nad tym rajem utraconym, światem swoich przodków. Ja też płaczę.

Przed świątynią rozłożono namiot, gdzie odbyła się msza święta. Obok kościoła stoi pomnik Mickiewicza odrestaurowany w 2011 roku z inicjatywy wrocławskiego adwokata, pochodzącego z ziemi podhajeckiej. Czekamy na mszę świętą. Po nabożeństwie chwila czasu wolnego, gdzie idziemy z Natalia? Odpowiedź jest jedna – na podhajecki rynek. I to było to… Wszelkie wskazówki, które udzieliła mi Pani Danuta Sosa były niezawodne. Wszystko się zgadza: budynek „Sokoła”, Ratusz, dom barona Hirscha, dom Milcha czy dom Zimejta. Musicie Państwo wiedzieć, że przed wojną na około 8 tysięcy mieszkańców żyło w mieście około 6 tysięcy Żydów, 1400 ludzi wyznania rzymsko-katolickiego i 360 grekokatolików. Snujemy się po podhajeckim rynku, po prawej stronie – cerkiew, a przed wojną była tu promenada tzw. Korso, gdzie w niedzielne popołudnie kawalerowie i panny przechadzały się w swych najlepszych popołudniowych toaletach, a podhajeckie baciary, Kaczorowski i Sokołowski, jak zwykle dokazywali. Ja słyszę ten gwar, śmiechy, w oddali z patefonu płyta z jakąś modną wówczas piosenką M. Fogga. Pytam Natalii, czy ma to samo, mówi że nie. Wracam do rzeczywistości.

Spotykamy Pana Dziadykiewicza, którego rodzina po II wojnie światowej została w Podhajcach. Podchodzimy do niego i zaczynamy konwersację. Pan Dziadykiewicz oprowadza nas po mieście i snuje podhajeckie historie. Opowiada, a ja czuję się tak, jakbym był świadkiem tamtych dni… Wracamy do Marii i Andrieja.

Niedziela, dzień drugi. Jedziemy do Sokołowa. Rankiem zamówiliśmy taksówkę. Wuj, Natalia i ja udaliśmy się do Sokolnik, skąd nasze korzenie. I znów powtórka z rozrywki. Emocje, emocje i jeszcze raz emocje. Obserwuję współtowarzyszy wyprawy, a szczególnie wuja, który się tu urodził. Trzyma w ręku fotografię, na której są Jego rodzice i on sam. Dojechaliśmy.

Cmentarz. To tu są pochowani nasi bliscy. Szukamy…. znalazłem grób prababci Sywulskiej-Semaniszyn pochowanej z wnuczką Anią (która była siostrą wuja Wilhelma). Krzaki, chaszcze, ale wszystko się zachowało. Nie możemy się skupić i opanować łez. Po tylu latach grób się zachował. To wszystko, co nas spotyka, jest jak sen. Pomyślałem, że trzeba uprzątnąć miejsce spoczynku Prababci Marii i Ani.

Zszedłem z cmentarnej górki, zobaczyłem gospodarstwo, podchodzę do mężczyzny palącego papierosa i proszę o narzędzia, które pomogą nam posprzątać grób. Po dwóch godzinach uporaliśmy się ze wszystkim, zapaliliśmy znicze, pomodliliśmy się i ciągle płakaliśmy…

Wieś… tu odnalazłem miejsce, gdzie stał rodzinny dom, kuźnia, olejarnia i cegielnia. Nie ma już nic, jest pusta przestrzeń, są chaszcze, krzewy, drzewa. Za domem był ogród, który stromą górą schodził do rzeki Strypy. W nim rosły słynne z opowieści babcine słoneczniki, i zielone pomidory, z których robiono wyśmienite konfitury. Tego tez nie ma. A gdzie czółno, na którym Babcia z braćmi jako dziecko łowiła ryby? Tego też nie ma. Nie ma nic.

Są wspomnienia, tęsknota i żal. Ale wciąż żyją ludzie, pamiętający tamten odległy świat. Potrafią jeszcze przywrócić jego atmosferę. Posłuchajmy ich czasem, Oni niedługo odejdą. Kto nam wtedy opowie?

Na dalszy ciąg kresowych opowieści zapraszam Państwa do siedziby TMZZ. O terminie spotkania zostaną poinformowani Państwo na łamach Echa Złotoryi.

P.S. W tym miejscu pragnę wszystkim mieszkańcom naszego miasta złożyć podziękowania za dary, które mogłem powieźć na Ukrainę i przekazać je mieszkańcom ziemi podhajeckiej.

Tomasz Szymaniak