Byliśmy pierwsi, będziemy ostatni

Sklep motoryzacyjny „Radek” na złotoryjskim Rynku pamiętam, od kiedy przybyłem do Złotoryi w latach 90. Mijałem go codziennie, idąc do swojej pracy w Urzędzie Skarbowym. Nabywałem tam części do swoich pierwszych aut: VW Jetty, Forda, Fiata Uno. Samochody przemijały, a sklep trwał zawsze w tym samym miejscu.

Obok powstawały inne sklepy motoryzacyjne i znikały po jakimś czasie. Od kiedy pamiętam w sklepie klientów obsługiwał wyjątkowo opanowany, uprzejmy i przystojny młody chłopak. To Radek Tkaczyk. Lata mijały, a mnie się zdawało, że Radek wcale się nie zmienia, dalej wygląda młodo. Miałem wrażenie, że w tym sklepie działa magia, taka jak w jakimś zaczarowanym sklepie z amerykańskich filmów. Przemijający czas zdradzają tylko włosy i broda Radka, w których zauważyć można biały kolor. Pewnego dnia postanowiłem poznać tajemnicę, jaka skrywa się w tym miejscu i zebrawszy się na odwagę, wszedłem do sklepu.

„Nie pamiętam jak powstawał sklep, bo powstał w 1980r. a ja miałem wtedy dziewięć lat.” – zaczął swoją opowieść Radosław Tkaczyk – „Tutaj był wtedy sklep warzywny. Wcześniej dawno, dawno temu, z tego co ojciec mi opowiadał, była tu pijalnia piwa. W tych czasach nie było sklepów prywatnych, takich jak teraz. Prywatna działalność to był szewc, krawcowa i właśnie warzywniak. Wszystko inne było państwowe. Akurat w 1980r. dzierżawcy tego lokalu chcieli z niego zrezygnować i go zostawić. Mój tato Wiesław Tkaczyk,   wpadł na pomysł, że można tutaj założyć sklep motoryzacyjny.

Wtedy tato pracował na stacji benzynowej. Tej starej, co już po niej tylko placyk został na Legnickiej. Tak od początku, to historia mojej rodziny na ziemi złotoryjskiej zaczęła się w 1946r., kiedy mój dziadek przyjechał tutaj ze swoją rodziną. W Wilkowie dostali przydział na gospodarstwo i kawałek ziemi. Wtedy jeszcze tam mieszkali Niemcy, ale czekali już na transport, na wywiezienie. Mój ojciec zamiast przejąć to gospodarstwo, wolał wyuczyć się na mechanika samochodowego w szkole w Legnicy. Jest samochodziarzem z krwi i kości. Pracował w ówczesnym powiatowym zarządzie dróg, gdzie był kierowcą, a potem kierownikiem. Pracował w miejscu, gdzie teraz jest hufiec harcerski, za hotelem. Wtedy to był zarząd dróg i tam tato miał swój warsztat. Potem pracował trochę jako kierowca, w szkole w Wilkowie, a następnie na stacji benzynowej, no i tu. Kiedy zwolnił się ten lokal w centrum, to trochę musiał koło tej dzierżawy pochodzić, bo wszystko trzeba było załatwiać u partyjnego sekretarza. To przecież głęboka komuna była. Lokal należał do Urzędu Gminy, zmiany właścicielskie zaczęły się dopiero po 90. roku. No, ale udało mu się wtedy wszystko załatwić. Potem jeszcze mi opowiadał, że ten Naczelnik Wydziału Handlu z Urzędu Gminy przychodził do sklepu i niby w żartach mówił: „Ja do tej pory nie wiem, czemu ja panu dałem to pozwolenie, na tę działalność?” Pozwolenie  dostał w 1980 roku. Firma zaczęła działać we wrześniu, ale początki to remont, załatwianie lady, jeżdżenie, żeby towar jakiś był. Tak naprawdę ruszyło to w styczniu 1981r.

W tamtych czasach nie było żadnych hurtowni i każdy towar trzeba było samemu odszukać u producenta. W ogóle był problem, żeby cokolwiek kupić. Jak teraz spojrzę, czym mój ojciec handlował, to myślę sobie: jak można było  na tym cokolwiek zarobić? Po towar tato jeździł co tydzień do Poznania, Torunia, Bydgoszczy. Akurat do Bydgoszczy jeździł kupować zaworki do dętek. W samym Poznaniu miał dwadzieścia pięć, trzydzieści adresów, które musiał odwiedzić. U tego kupił końcówkę drążka, u tamtego jakieś konektorki. Największe takie zagłębie rzemieślników to był Poznań. Tam produkowano najwięcej różnych linek, plastików, i gumowych elementów. Ostrów Wielkopolski to znowu zagłębie tłumikowe. Tak jest zresztą do tej pory. Często było tak, że moja mama musiała tu sprzedawać. Była nauczycielką i zdarzało się, że miała jakiś dzień wolny i wtedy szła do sklepu. Ojciec o 4. rano wyjeżdżał i o 12. w nocy wracał, a na drugi dzień do pracy. W lecie to jeszcze można było wytrzymać, ale w zimie  już nie było fajnie było. Oczywiście, że miał swój samochód – Wartburga, a wtedy to były czasy, że benzyna była na kartki,  ale ropa nie. Na początku jeździł tym Wartburgiem, tyle że kartek na paliwo mu nie starczało. Na to znalazł rozwiązanie: kupił Wołgę. Takiego radzieckiego benzyniaka. Wyjął silnik i wstawił diesla od Mercedesa. Kupę czasu jeździł tą Wołgą. Wołga to pojemny i mocny samochód, można było tam załadować dużo towaru. Jak ruszał po tłumiki, to nawet przyczepkę brał. Polskie auta, jakie spotykaliśmy w tamtych czasach, to głównie Syrenka, Żuk, duży Fiat i maluch. Ludzie szukali części, bo sami umieli te samochody naprawiać, a mechanicy nie mieli czasu jeździć na zakupy po jakieś drobne, pojedyncze rzeczy. Schodziło też dużo części do motorków (WSK-i, Komarki). Te części trzeba było mieć. Wtedy kiedy ja zaczynałem pracę, w 1992r., to myśmy co miesiąc brali 50 linek do gazu do Komarka i co miesiąc wszystko schodziło. W tej chwili sprzedam 4 linki w ciągu roku. Teraz się tym już nie jeździ. Jeżeli ktoś ma taki motor, to się cieszy, że go ma, ale go nie używa. Jeszcze na dobre sklep nie zaczął działać, jak zaczął się stan wojenny. To był 1981r. Nie wolno było się przemieszczać. Trzeba było mieć specjalne pozwolenia. Do dzisiaj mamy takie dokumenty, że w tym i w tym dniu mój ojciec może jechać do Dzierżoniowa czy Poznania. Pamiętam, że jeszcze w 1981r. ojciec pojechał na zarobek do Niemiec i tam go zastał stan wojenny. Wrócił do Polski 15 grudnia. Zima była fest, kraj pod butem, a mimo wszystko, to były najlepsze święta, jakie przeżyłem, tak jak ja je wspominam. W kraju bieda, a ojciec przywiózł z Niemiec całe zgrzewki puszek Mirindy, Coca-Coli i pomarańcze. Dla takiego dzieciaka jak ja, to była niesamowita radość. Ale ojciec jeszcze nie raz musiał wyjeżdżać i zarabiać w Niemczech. W 1989r., jak zaczęły się reformy Balcerowicza i hiperinflacja, to było tak, że jechał po towar, przywiózł, sprzedał i zarobku nie starczało, żeby ten sam towar znowu kupić. Raz dołożył, drugi raz, a potem nie było już z czego dokładać. Zamknął sklep na dwa, trzy miesiące i pojechał zarabiać. Przywiózł pieniądze, znowu dokładał, do czasu aż wszystko się uspokoiło. W ten sposób ten sklep wtedy przetrwał. Nastąpiła jakaś tam stabilizacja. Ja jako dzieciak dużo czasu spędziłem przy ojcu w garażu. Zawód sobie wymyśliłem elektryka, ale jednak nie było mi dane w nim pracować. Mimo że z wykształcenia jestem elektrykiem, to w wojsku pracowałem jako mechanik, taka to była logika wojskowa. Po wojsku, zacząłem pracować w sklepie i uczyć się przy ojcu. W 1992r. zawiązaliśmy spółkę, a w styczniu 1995r., kiedy tato przeszedł na emeryturę, przejąłem całą działalność. Był taki moment, że bardzo zaangażowałem się w sport. Pracowałem nawet w „Ocelocie”, kiedy się tworzył. Aż przyszedł taki czas, że koledzy zaczęli wyjeżdżać za granicę, do jakichś tam „cyrków”. To była połowa lat 90. Przez moment myślałem też o wyjeździe, ale właśnie się ożeniłem i stwierdziłem, że to tak się nie da. Trzeba być tu, na miejscu. Tutaj się więc zakotwiczyłem i jestem bardzo wdzięczny mojemu ojcu, że stworzył mi taką możliwość. Ktoś mógłby powiedzieć: Kurczę! Cały dzień siedzisz w jednym miejscu. Można i tak na to spojrzeć, ale mnie to nie przeszkadza. Dobrze się tu czuję, lubię jak przychodzą klienci z różnymi problemami a ja mogę z nimi pogadać i coś doradzić. Bardzo lubię swoją pracę.

Wielka zmiana nastąpiła, kiedy weszliśmy do Unii Europejskiej. Zniesiono granice, uwolniono handel i na drogach pojawiło się mnóstwo „składaków” różnych marek. Taki Golf „trójka”, który dla Niemca nie miał żadnej wartości, w Polsce był wtedy najlepszym samochodem, jaki można sobie było wymarzyć. Sprowadzano ogromną ilość zużytych aut. Zrobił się rynek na części samochodowe i w tym czasie w Złotoryi zaczęły powstawać sklepy motoryzacyjne. W pewnym momencie było ich u nas trzy – cztery. To był najlepszy czas, ale handel zmienił się całkowicie. Pojawiły się duże wyspecjalizowane hurtownie, które zaopatrywały wszystkich, łącznie z mechanikami. Miały odpowiednie narzędzia w postaci katalogów części do zachodnich samochodów. Kiedyś były papierowe, teraz to są programy komputerowe – całe bazy danych. Już nikt nie musiał jeździć po Polsce za towarem. W tej chwili ja sobie klikam i dwa razy dziennie przyjeżdżają do mnie z Wrocławia, a dwa razy Lubina. Poprzez to, że hurtownie zaczęły jeździć bezpośrednio do mechaników, w pewnym momencie zrobiło się trochę gorzej na rynku. Ponadto wraz ze wzrostem liczby aut, wzrosła też mobilność ludzi. Takie małe ośrodki jak nasz, nie dają rady stworzyć tak pełnej oferty, żeby klienta zadowolić. Jaki musiałby być sklep rowerowy w Złotoryi, żeby Darek Spychała chciał w takim sklepie kupić rower, czy rękawiczki, czy cokolwiek. Klienci stali się bardzo wymagający. Teraz zostawia się samochód u mechanika i on sam sprowadza części z hurtowni. Ale co ja będę narzekał, że świat się zmienił? Zmienił się i nic na to nie poradzę. Wiele różnych elementów złożyło się na to, że ktoś dał radę, a ktoś nie dał rady na takim rynku. Jeżeli chodzi o naszą konkurencję, to wszyscy się jakoś wykruszyli. Nam pomogło to, że byliśmy właścicielami lokalu i sami pracowaliśmy. Bez kredytów. Jak ktoś wziął kredyt, postawił za ladą pracownika i sam siedział sobie w domu, to nie zarobił. Dodatkowe koszty pracownika?  To się nie sklei. To jest za słaby biznes. Wygląda na to, że byliśmy pierwsi i chyba będziemy ostatni. Mój ojciec mówił mi, że nie każdy nadaje się do handlu. Czasem można spotkać kogoś, kto siedzi z zawziętą miną, obrażony na cały świat i to nie jest fajne. Ludzie niechętnie wracają w takie miejsce. Trzeba mieć coś takiego w sobie, żeby klienci chcieli przychodzić i kupować.

Mam swoich klientów, mimo że wraz ze zmianami na rynku też ich ubywa. Tak, mogę powiedzieć, że stałych. Śmieję się, gdy znajomi podpowiadają mi, żebym wprowadził kartę stałego klienta. Musiałbym ją wtedy rozdać wszystkim, którzy do mnie przychodzą. Mój sklep nie jest takim miejscem, jak przy autostradzie, gdzie wpadają jacyś obcy ludzie z innych miast. Ja wszystkich swoich klientów znam. To są ludzie zaradni, ci którzy chcą i umieją sami sobie coś zrobić. Czasami nawet muszą, ze względów ekonomicznych, cieszą się że sami coś potrafią. Prowadząc taki sklep jak mój, na pewno trzeba się orientować w zmieniającym się rynku nowych modeli aut. Ciągle wchodzi coś nowego, inne rozwiązania technologiczne i trzeba się tym interesować, trzeba trochę poczytać. Nie ma takich kursów: jak prowadzić sklep motoryzacyjny. Natomiast duże hurtownie organizują szkolenia branżowe przeznaczone głównie dla mechaników. Ale mnie się to też przydaje. Jestem już w tym od zawsze, tak że nie mam z nauką problemu. Jasne, że dobrze jest wiedzieć, co klient mówi, co chce. Zdarzają się takie historie, że ludzie nie potrafią wytłumaczyć problemu i trzeba się jakoś dogadać. Mnie szczególnie zależy, żeby klient był zadowolony.”

– Rozmowę przerywa nam pojawienie się klienta, mimo że jest już ponad godzina po zamknięciu sklepu. „Potrzebuję czerwonej lampki do stopu. Ale naprawdę czerwonej.” – prosi nowo przybyły. Kilka kliknięć Radosława Tkaczyka i słowa: „No mam, i ona jest typowo czerwona. Tyle, że kosztuje 12 zł. Bo ona jest z Philipsa. Taki „chińczyk” to będzie kosztować tylko 3 złote.” Odpowiedź: „Nie o to chodzi. Ma być czerwona.” „No jest czerwona.” – odpowiada Radek. „Najlepsze czerwone żarówki, to tylko z Chin.” – silę się na taki polityczny żart, bo jest już późno. „Tak, tak.” – odpowiada gość – „Ale potem odłazi farba.” „A to Ford jest?” – interesuje się odruchowo Radek. „Nie Saab.” – słyszy odpowiedź. „Bo rzadko, który samochód ma takie żarówki.” – komentuje właściciel sklepu. Klient zachęcony do rozmowy, zwierza się: „Ale powiem panu, że kiedy byłem w drodze, taka jedna przepaliła się i gdzieś kupiłem, chyba we Wrocławiu, taką do Forda. Odcień różu, absolutnie! To ma być czerwona.”

Po wyjściu klienta wracamy do rozmowy.

„Nie mam problemów z klientami. Mnie to najbardziej cieszy, że ja lubię tę pracę, lubię ludzi, a klienci myślę, że też mnie dobrze odbierają, bo dostaję takie sygnały, że jestem polecany. Nie ma dla mnie problemu, gdy ktoś prosi, żeby mu wycieraczki wymienić czy akumulator. Jak mam czas, to czemu nie? Nawet kiedy zdarzy się jakaś reklamacja, to staram się tak ją załatwić, żeby kupujący był zadowolony i chciał znowu wrócić. Pamiętam, chyba dwa razy mi się zdarzyło, że klient się upierał przy swojej teorii, a ja byłem pewien, że się nie mylę. Tyle, że potem pomyślałem: i po co to mi było? Nie! Absolutnie, klient zawsze ma rację, potem zostaje to złe wrażenie, a klient, który się obrazi, nigdy nie wróci. Klientów trzeba szanować, przecież mam ich coraz mniej. Z reguły to są ludzie starszej daty, a Covid nie pozostał bez wpływu na ich zdrowie. Naprawdę miałem takich, którzy od lat chodzili, chodzili, a potem nagle ich nie ma. To jest bardzo przykre. To jest małe miasto i wszyscy się znamy, chociażby z widzenia. W „zachodnim” świecie takich sklepów już nie ma. Z tych, czy innych przyczyn moich klientów będzie coraz mniej. Nie ma co się oszukiwać. Ale na razie cieszę się z tego, co mam. Ta praca satysfakcjonuje mnie finansowo i mentalnie. Jedyna słaba strona to taka, że pracuję 9 godzin dziennie w tych najlepszych godzinach dnia. Dziewięć godzin dziennie plus pięć godzin w sobotę, to daje mi 50 godzin pracy tygodniowo i to takiej nie tyle ciężkiej, co raczej uwiązanej. Gdy przychodzi niedziela i jest ładna pogoda, to ja już nic innego nie chcę, tylko ruszyć gdzieś w świat, bo przecież w tygodniu nie mogę tego zrobić. Uwielbiam sporty: kitesurfing czy paralotnie. Ostatnio mocno jeżdżę na rowerze. Jak jest lato, to jeżdżę na okrągło do pracy, z pracy i czasem wyjdzie mi 50 km dziennie.

Wiem, że tego biznesu nie przekażę już swoim dzieciom. Nie dlatego, że one nie chcą, ale to nie ma przyszłości. Swoich dzieci absolutnie bym w to nie wpakował. Póki co spełniam się tu i nie narzekam absolutnie.”

Bardzo dziękuję za tę historię.

Z Radosławem Tkaczykiem rozmawiał Jarek Jańta