Leży przede mną pożółkła kartka urzędowego dokumentu. To „akt zejścia” Józefy Welerii Jaklińskiej z domu Dudajkowskiej. Do Złotoryi przyjechała do swojej bratowej – siostry jej nieżyjącego od kilkunastu lat męża.

Z dokumentu można się dowiedzieć, że Józefa Waleria urodziła się w 1894 roku w Przemyślu. Zgon nastąpił o godzinie 19.30 12 października 1954 przy ul. Basztowej 21. Nie miała zawodu, prawdopodobnie nie pracowała. Jak wiec się utrzymywała? Jej rodzice już nie żyli. Nie zachowało się jej żadne zdjęcie. A może się zachowało, lecz nikt dzisiaj nie jest w stanie jej rozpoznać wśród innych. Miała syna, który urodził się już po śmierci jej męża. Prawdopodobnie została pochowana w Bytomiu. To tak niewiele, jak na sześćdziesięcioletnie czyjeś życie. A przecież do wojny wiodła dostatnie życie przy ul. Łuczakowskiej 107 we Lwowie. Miała dobrze sytuowanego męża, prawdopodobnie wzorem innych Jaklińskich był to dom otwarty. Wojna, a przede wszystkim wkroczenie do miasta sowietów wszystko zmieniło.

Jej mąż, Leszek Jakliński – lekarz, dyrektor szpitala, kapitan rezerwy, bohater walk w obronie Lwowa w 1919 r. i wojny 1920 r., kawaler orderu Virtuti Militari – na pewno zajmował poczesne miejsce na liście proskrypcyjnej okupanta.

Leszek Jakliński urodził się w Komarnie powiat Rudki, nieopodal Lwowa 18 czerwca 1895. Był synem znanego w Galicji i Lodomerii lekarza i polityka Leona Jaklińskiego. Miał pięciu braci i dwie siostry.

W 1910 r. zmarł ojciec. Starszy brat studiował wówczas medycynę na Uniwersytecie Lwowskim, jedna z sióstr, ta która wiele lat później przybyła do Złotoryi, wyszła właśnie za mąż, pozostali bracia uczyli się. On uczęszczał do Gimnazjum Głównego w Samborze – kilkadziesiąt kilometrów od rodzinnego Komarna. W 1913 r. zdał egzamin dojrzałości, co zbiegło się z uzyskaniem stopnia doktora wszechnauk lekarskich przez brata Henryka. Rok później wybuchła wojna światowa. On w tym czasie idąc w ślady ojca i brata rozpoczął studia medyczne we Lwowie.

Służba wojskowa i wojna nie ominęła go, tych doświadczył jednak już jako żołnierz niepodległej Polski. Jako młody podporucznik trafił do składu Lwowskiego Pociągu Pancernego Wojska Polskiego zwanego „Pepewtrójką”, a później Lis-Kulą. Czy to tam, czy też w wojnie 1920 r. zasłużył na jedno z najwyższych wojskowych odznaczeń – order Virtuti Militari, który wręczył mu osobiście generał broni Tadeusz Rozwadowski 17 kwietnia 1921 r. o godzinie 11.00 pod pomnikiem Adama Mickiewicza we Lwowie?

W dokumentach z tamtych czasów można trafić na wzmianki o Leszku Jaklińskim i w kontekście obrony Lwowa w 1919 r. i wojny polsko-rosyjskiej 1920 r.

22 lutego 1919 r. pociąg pancerny „Pepetrójka” kursował na linii Lwów-Przemyśl i brał udział w ataku na wzgórza w okolicach Bratkowic. W bitwie załoga poniosła duże straty.

Ppor. Zbigniew Belohlawek podpisujący się jako Zbigniew Orwicz tak opisał te wydarzenia:

„Resztkami sił chcę szturmem zdobywać pozycje wroga, daję znaki w stronę mego kulomiotu, by strzelał… Lecz cóż to?  Z pięciu ludzi został tylko jeden, począł więc karabin z amunicją unosić…

…Ogniem naszych rozziajanych karabinów chcemy przygłuszyć głuchy ryk co ku nam leci:

– Hurra!…

Lecz przygłuszył go inny głos, szept cichy, lękliwy, jakby skarga rzewna, meldunek moich żołnierzy:

– Amunicji brak! Jesteśmy otoczeni! Piętnastu rannych!

…Widzę, że nie wytrwamy… Zarządzam więc odwrót, zabierając rannych… Cofam się z resztkami…

Pozostał mi jeszcze tylko jeden oficer ppor. Leszek Jakliński i kilku, kilku zaledwie żołnierzy…

Cofamy się się ku dawnym pozycjom, strzelając na wsze strony, a każda kula dobija celu, nie marnujemy ładunków…

I znów jęk… Leszek pada w pierś ranny! Ha… ha… ha.. Klasyczną mamy tragedię… Teraz więc kolej na mnie.”

Z kolei na stronie Lwow1918.pl odnotowany jest udział Leszka Jaklińskiego, jako żołnierza detachementu R. Abrahama:

„Ostatnim, niezwykle ważnym fragmentem Małopolskiej Armii Ochotniczej był wspomniany już detachement R. Abrahama. Jego żołnierze stali się nieśmiertelnymi bohaterami starcia, które w dużej mierze przyczyniło się do zwycięstwa w sierpniowej Bitwie Warszawskiej na podwarszawskich polach Radzymina i Ossowa. Należy pokrótce wyjaśnić znaczenie określenia detachement. W terminologii wojskowej (z j. francuskiego) to oddział, rodzaj grupy operacyjnej odkomenderowanej do zadań specjalnych wynikających z rozkazów o charakterze poufnym i najczęściej taktycznym. Detachement Abrahama składał się z oddziałów piechoty, konnicy i baonu karabinów maszynowych. Pierwszym baonem piechoty dowodzili: kpt. Bolesław Zajączkowski, por. Krzysztof Obertyński (syn Maryli Wolskiej i brat Beaty Obertyńskiej – dwu wspaniałych poetek) i por. Jan Demeter. Baonem karabinów maszynowych – por. Dawidowicz, a zastępowali go ppor. Lischke, ppor. Łuczkiewicz oraz sierż. Albin(?) Baran. Pozostali oficerowie oddziału to porucznicy: Jerzy Kempner, Stanisław(?) Ługowski, Jan Śliwa (w cywilu profesor gimnazjalny) oraz dr Leszek Jakliński i rtm. Stanisław Sapieha (dowódca szwadronu jazdy). 

Swój szlak bojowy detachement zaczął już 1 sierpnia. Konkretnie szwadron kawalerii, kompania Obertyńskiego i karabiny maszynowe przybyłego w ostatniej chwili ppor. Romana Hanaka. Pod Krzywem, a potem pod Witkowem grupy te zaatakowały niczego niespodziewających się bolszewików i mówiąc sienkiewiczowskim językiem „wygniotły” sporo agresorów. Powodzenie dopinguje do intensywniejszego działania, więc niszczące przeciwnika działania kontynuowano aż do 5 sierpnia. Sława niezwykłej skuteczności detachementu spowodowała przydzielenie go do dywizji piechoty płk. Mariana Żegoty-Januszajtisa […]

[…] Abraham bardzo szybko, mimo niedoleczonej rany, powrócił na pole walki. Musiał zluzować batalion Tatara-Trześniowskiego, przyrzucony do obsady kontrofensywy na Busk. Twórca „Straceńców” takiego wakującego stanowiska nie mógł odpuścić. Poprowadził więc atak na Kamionkę Strumiłową i zniósł bolszewickie stanowiska. Wielki napór agresorów spowodował jednak, że MAO cofała się na południowy wschód już od linii Złoczowa. Bolszewicy byli więc dosłownie w pobliżu Lwowa. Abraham, zgodnie z zaleceniami sztabu gen. Iwaszkiewicza, zdecydował się pchnąć swe siły właśnie tam. Wieś Zadwórze nie stanowiła jakiegoś newralgicznego punktu. Już wkrótce jednak stać się miała jednym z najważniejszych symboli obrony.”

W dwudziestoleciu międzywojennym dr Jakliński poświęcił się medycynie. A ponieważ miał również smykałkę do interesów stał się właścicielem sanatorium. Udzielał się również społecznie, za co w październiku 1938 r. otrzymał Srebrny Krzyż Zasługi.

Gdy wybuchła II wojna światowa, jako kapitan rezerwy znalazł się w kadrze zapasowej 6 Szpitalka Okręgowego Armii Karpaty.

Ostatni etap życia Leszka Jaklińskiego dość wiernie oddała w swojej książce „Przeżyłam… Lwów-Warszawa 1939-1946” Wanda Ossowska – pielęgniarka i sanitariuszka, która w czasie II wojny światowej była kurierem między Komendą Główną Armii Krajowej, a dowództwem Obszaru Lwowskiego AK, szefem łączników Wydziału Wywiadu Ofensywnego „Stragan” Oddziału II Informacyjno-Wywiadowczego AK, więźniarką Pawiaka, Alei Szucha i obozów koncentracyjnych Majdanek, Auschwitz-Birkenau, Ravensbrück i Neustadt-Glerwe:

„W sanatorium z całego przedwojennego personelu pielęgniarskiego zostałam sama. Koleżanki, mając przydziały mobilizacyjne do różnych jednostek wojskowych, wyjechały pierwszego dnia wojny. Czułam się osamotniona. Z pielęgniarkami, które przyjechały z Rosji, nie mogłam znaleźć wspólnego języka ani na tematy zawodowe, ani towarzyskie – to było dno wobec wymagań stawianych nam w szkole i pracy. Atmosfera w mieście stawała się nie do wytrzymania i wtedy właśnie, jak grom z jasnego nieba, spadła na mnie wiadomość o aresztowaniu dyrektora sanatorium, dr. Leszka Jaklińskiego. Wezwany nagle na oddział w godzinach popołudniowych poszedł i więcej nie wrócił. O szarym świcie zbudziło mnie pukanie w szybę. Zerwałam się, otworzyłam drzwi przerażonej starej gosposi, która płacząc i trzęsąc się jak w febrze opowiadała o rewizji w mieszkaniu dyrektora i wielokrotnym dopytywaniu się o mnie.

Pani dyrektorowa (Józefa Jaklińska – mój przypisek) taka zdenerwowana, zemdlała, bo choć oni mówią, że to nic, ale przecież pani wie, że pan doktor nie wróci. Niech pani ucieka, niech pani ucieka, oni zaraz tu przyjdą i zabiorą, pytali o panią, niech pani ucieka![…]

[…] Pobiegłam do pracy. Zdążyłam się przebrać w ubranie szpitalne, gdy wezwano mnie do komisarza. Co będzie? Jak się zachować, aby nie zaszkodzić sobie i innym, szłam pełna obaw. Komendant szpitala-sanatorium przyjął mnie zdecydowanie wrogo. Zadawane mi pytania były pozornie bez sensu.

– Czy znasz i skąd znasz dyrektora Jaklińskiego?

– Oczywiście, że znam, a może wy pytacie o kogoś innego, bo przecież z dyrektorem Jaklińskim pracuję od czterech lat, wczoraj był w pracy i teraz już pewno jest, więc jak go mogę nie znać – udawałam zdziwioną.

– Co on robił w 1920 r.?

– A ja skąd mogę wiedzieć. W 1920 r. miałam osiem lat i bawiłam się w piasku – usiłowałam się śmiać.

– Ty sobie nie żartuj, jeszcze raz pytam, co robił dyrektor Jakliński, jak była wojna w 1920 r.?

– Nie wiem, nie znałam w tym czasie dyrektora Jaklińskiego.

– Jakie miał odznaczenia wojskowe i kiedy je dostał?

– Nie wiem o jego odznaczeniach, znam go jako lekarza cywilnego.

– Będziesz ty jeszcze wszystko wiedziała, tylko cię inaczej pytać będę – zagroził. – A teraz zabieraj, co tu masz i żebym cię więcej nie widział.[…]

[…] Pracowałam nadal w szpitalu, a wolny czas poświęcałam żonie dyr. Jaklińskiego, zupełnie wyczerpanej nerwowo po aresztowaniu męża. Znowu zaczęłam wędrówkę po urzędach i prokuraturach, aby uzyskać zezwolenie na podanie paczki, co było jedynym sposobem nawiązania kontaktu z więźniem. Moje wysiłki przechodziły fazy całkowitej beznadziejności, to znów zdawały się proste i bliskie pomyślnych rezultatów. […]

[…]  Byłam bliska obłędu, gdy załatwiałam te sprawy, a bliska płaczu, gdy nagle dostałam bumaszkę pełną pieczątek i stempli, zezwalającą na podanie paczki ubraniowej i odebranie brudnej bielizny więźnia.

Szykowanie paczki zajęło nam kolejne dni. Z każdego drobiazgu dyrektor miał zrozumieć, co myślimy, jak się niepokoimy i ile robimy starań, aby go zwolnić. A gdy wreszcie szarym świtem ustawiłam się w kolejce przed więzieniem, w dniu gdy przyjmowano paczki na literę ,J”, okazało się, że cała moja paczka jest zła. Źle zapakowana, bo co do tego były specjalne przepisy, nigdzie nie podane, ale obowiązujące i na szczęście znane rodzinom więźniów już dłużej siedzących. Ilość i jakość bielizny oraz ubrania też była określona, ale wiadoma tylko dotkniętym przykrym doświadczeniem. Nie wolno żadnych tasiemek, guzików, gum ani sprzączek, ręczniki nie dłuższe niż pół metra. Jeśli podaje się sweter, to już nie wolno marynarki i wiele innych obostrzeń. A jeśli choć jedna rzecz nie odpowiada przepisom, cała paczka zostaje odrzucona i trzeba czekać cały miesiąc do następnego terminu. Byłam zdruzgotana, w mojej paczce wszystko było nieprzepisowo. Dobre kobiety złączone tą samą niedolą radziły biec do domu i przepakować wszystko; do otwarcia więzienia było jeszcze dwie godziny, obiecały zająć kolejkę. Posłuchałam tej rady. Wpadłam do domu bez tchu.

Rozrywając sznurki i papier tłumaczyłam dyrektorowej, co musimy zrobić, aby paczka została przyjęta.

– Jak on będzie nosił ubranie bez guzików, jak to możliwe.

– Wszystko jest możliwe w więzieniu, niech pani nie płacze, trzeba prędko zrobić guziki z tasiemki i przyszyć, koszula może być bez zapięcia. Nie zdążymy zrobić tylu guzików, podwiązki nie przejdą, z podkolanówek trzeba wypruć gumki, sweter zostanie, marynarka precz, ręczniki przetnę na pół, drugą połowę zeszyjemy na worek, w papierze paczek podawać nie wolno.

Patrzyła na mnie przerażonym wzrokiem, ale widząc moje gorączkowe przygotowania opanowała się i zaczęła mi pomagać. Jeszcze podpis na worku, imię, nazwisko i otczestwo dyrektora. Byłam gotowa. Wybiegłam z domu obiecując, że wszystko opowiem, gdy wrócę. Ludzie w kolejce przyjęli mnie z westchnieniem ulgi. Nie przestałam jeszcze dyszeć po maratońskim biegu, gdy otworzono więzienie. Co teraz? Napiętą atmosferę przepojoną cichymi modłami – oby się tylko udało – rozdarły krzyki krasnoarmiejców i ludzi z punktu wyrzucanych. Dlaczego? Co to się dzieje? Ledwie dosłyszalnym szeptem, wprost do ucha pouczała mnie starsza kobieta, matka, od wielu miesięcy odwiedzająca tu córkę:

Jak kogo wywiozą, to paczki nie przyjmą, ale powiedzieć nie chcą, to samo jak umrze albo jak ma karę, człowiek wariuje z niepokoju, przychodzi na drugi miesiąc, bo się łudzi, że to kara, a ten ktoś najbliższy już dawno nie żyje albo jeszcze gorzej, bo wywieziony.

Paczkę przyjęto. Teraz trzeba przejść na drugą stronę podwórza, aby odebrać brudną bieliznę więźnia. Tu znowu tłumione szlochy słychać było dookoła. Bielizna więźniów wyglądała rozpaczliwie. Brudna po miesiącu noszenia, ze śladami krwi, ropy i odchodów, rojąca się wszami. Nieszczęsne rodziny nie mogły pojąć, jak ich najbliżsi, ludzie pedantycznie czyści, wytrzymują w takich warunkach. Chwyciłam moją paczkę, nie chciałam oglądać, wyobrażałam sobie mojego podopiecznego zawsze tak przesadnie dbającego o czystość.

Zwinięty tobołek wsunęłam pod pachę.

Co pani robi? Wszy, wszy! – usłyszałam szept. To moja przewodniczka, której już tak dużo zawdzięczałam, i teraz zwróciła moją uwagę na insekty, które za chwilę oblazłyby mnie. Co z tym zrobić? Rozglądałam się bezradnie. Wyrzucić nie można. W tym czasie już nikt z nas nie miał za wiele bielizny, a poza tym to były jedyne dowody dla żony, że dyrektor żyje. Ktoś podał mi kawałek papieru, zwinęłam twardo odrażające szmaty i niosąc je daleko od siebie ruszyłam do domu.

Byłam zdumiona, że już dawno minęło południe, ile ja tam godzin stałam? Pani dyrektorowa powitała mnie łzami: Dlaczego tak długo? Dlaczego nie wzięłam całej paczki? Przerwałam te żale, sama byłam u kresu sił.

Następnym razem pójdzie pani sama, wtedy zobaczymy, kiedy i z czym pani wróci. W tej chwili uważam, że i tak świetnie nam się wszystko udało.

Tu zobaczyła przyniesiony przeze mnie tobołek Chwyciła i przytuliła do siebie. Krzyknęłam podobnie jak do mnie krzyknięto pod więzieniem:

Wszy, wszy! Spojrzała z wyrzutem.

Leszek miałby wszy, co ty mówisz. Ale za chwilę zdała sobie sprawę, jak niepoważne było jej oburzenie. Płakała serdecznie, a i ja byłam tego bliska, oglądając te przesiąknięte krwią i ropą strzępy. One mówiły o męce ludzi, których całą winą był fakt, że istnieli.

Z następnymi paczkami chodziłam znów sama, bo dyrek-torowa bała się każdego spotkanego żołnierza, a cóż dopiero rozmowy z nimi. Choć poznałam już wiele tajników i sposobów, żeby coś przemycić, to jednak każda z tych eskapad nasuwała nowe emocje. O śmierci dyr.

Jaklińskiego dowiedziałam się w wiele miesięcy potem. Umarł podobno na gruźlicę jelit. Zwolniony więzień, który przyniósł te wiadomości, opowiadał tak przerażająco o więzieniu, że nikt wyobrazić sobie tego nie mógł. Z czasem gdy coraz większy krąg osób przeżywał to bezpośrednio, nie było już złudzeń ani wątpliwości, że tak jest naprawdę.”

Dużo pisze się i mówi o zamordowanych w Katyniu, Miednoje, Charkowie, Bykowni, zapominając często o tych uśmierconych, zamordowanych w licznych sowieckich więzieniach, których również były dziesiątki tysięcy. O ludziach, którzy walcząc o niepodległą Polskę i potem pracując na jej rzecz wiele lat, nie przypuszczali nawet, że tym, samym podpisują na siebie wyrok śmierci.

Po Leszku Jaklińskim pozostało kilka fotografii, wiele notatek i powoli umierająca pamięć…

Robert Pawłowski