Zagrodno z dawnych lat

                 – Ja jestem taka gadatliwa. Muszę gadać, muszę rozmawiać. Ja chcę żyć, a jak się przestanie mówić, to amen. Mam już 92 lata i przeżyłam wszystko. Przed wojną mieszkałam do trzeciego roku życia w Wilkowie, potem w Uniejowicach.  Miałam trzy siostry. Mój wujek miał 12 dzieci. Jeden z jego synów wychowywał się do wojny u nas. Poszedł do wojska i ślad po nim zaginął.

                Mieliśmy 8 ha 45 arów ziemi w jednym kawałku wokół domu do granicy lasu. Wstawało się o piątej rano, było 6 krów do dojenia, to robili rodzice. Mleko zabierali do mleczarni. Trzeba było zrobić obrządek, nakarmić konia, świnie, kury, kaczki i gęsi. W międzyczasie robiło się śniadanie. Na stole stał 2,5 litrowy garnek z mlekiem, leżały chleb i masło. To nie było takie śniadanie, jak teraz. Broń Boże, żeby gospodarz o wpół do ósmej był jeszcze w domu. Musiał już być w polu. Mieliśmy maszyny: młocarnię, kopaczkę do kartofli, prasę do słomy, maszynę do koszenia trawy, grabie konne. One były na tamte czasy nowoczesne. W 1951r. spaliła się stodoła z nimi w środku.

                Pod koniec wojny musieliśmy 9 lutego 1945r. opuścić dom, do którego jeszcze wróciliśmy w maju. Moja rodzina wyjechała w 1951r. do Niemiec. Ja tu zostałam. Po wojnie należałam do spółdzielni produkcyjnej w Uniejowicach. Musiałam iść do pracy, bo miałam małe dzieci, a mój mąż nie bardzo lubił pracować, wolał być w zarządzie, a potem – po szkole milicyjnej w Pile – w milicji. Przez jakiś czas mieszkałam w obecnym gospodarstwie Sabadachów. Jedynie teść pomagał mi w polu i przy zwierzętach, żebym mogła pracować. Potem mąż dostał w 1951 roku przydział do Strupic, więc z dziećmi i całym dobytkiem pojechałam za nim. Tam byliśmy do 1962r. Sprzątałam w szkole, ale ciągnęło mnie do pola. Ja jestem rolniczką. Wreszcie dostałam zgodę na powrót do domu. Jeszcze przez rok mieszkałam z teściami.

– Jak wyglądała przedwojenna szkoła?

                – W 1928r. oddano w Zagrodnie nową szkołę, tam zaczęłam naukę w 1934 r. Budynek starej szkoły był przy drodze obok kościoła. Dyrektor nazywał się Ernst Lubrich. Fantastyczny człowiek! Nauka trwała 8 lat. Najbardziej cieszył nas zimowy semestr w klasie siódmej i ósmej. Uczyłyśmy się wtedy gotować, piec, prać, czyli tego, co kobieta potrzebuje. Poza tym był niemiecki, historia, matematyka, rysunki, szycie, przyroda, gimnastyka, religia. Tej ostatniej uczył nas pastor. Lekcje były po 45 minut, najdłuższa przerwa trwała 15 minut. Mieliśmy ogródek i sami się nim zajmowaliśmy (sadziliśmy, zbieraliśmy i szykowaliśmy zapasy na zimę). Mieliśmy cudowną halę sportową, stoi jeszcze do dzisiaj, ale trochę inaczej wygląda. Na dole i na górze był prysznic i przebieralnie. W szkole nie było toalet, tylko w osobnym budynku. Na poddaszu szkolnym była ogromna sala z maszynami do szycia i ze sztalugami. Za szkołą było ponad hektar boiska, obsadzonego drzewami morwowymi. Hodowaliśmy w czasie wojny w szkole, w korytarzu na dole, jedwabniki. Karmiliśmy je liśćmi morwy. Każda klasa miała dyżury na karmienie. Były tam ułożone 3 poziomy skrzyń z jajeczkami. Potem odbierano od nas gotowe kokony z nićmi jedwabnymi i robiono z nich materiał na spadochrony wojskowe.

– Jak obchodziliście przed wojną święta?

                – Była Wigilia, tak jak teraz, ale różniła się trochę od katolickiej. Nie mieliśmy opłatka. Głównym daniem była gęś, największa, jaką mieliśmy. Musiały być pączki, kluski z makiem, sernik, makowiec, ale z kruszonką, nie zawijany. O 22.00 była pasterka w kościele w Zagrodnie. Na Wielkanoc obowiązkowo było chowanie jajek dla dzieci. Moja mama tak je chowała, że musiałam długo szukać.

– Jak Pani wspomina zamek Grodziec sprzed wojny? Czy wojna bardzo zniszczyła zamek?

– Na prawe skrzydło spadły chyba granaty, cała prawa strona z kopułą runęła na dół. Rosjanie podpalili środkową część zamku. Do tej pory nie jest odbudowana tak jak trzeba. Dawno już tam nie byłam. I już chyba nie będę… W dzieciństwie chodziliśmy na zamek na skróty kamiennymi, piaskowcowymi schodami od strony kościoła.

                Gdy się przed wojną wchodziło na ogromne podwórze, przez most zwodzony, który jeszcze działał, to było tam przepięknie. Przy schodach stała stara armata. W murze były altany porośnięte dzikim winem, w nich krzesła, stoły, wieczorami zapalano świece w lampionach. Takie miejsca dla zakochanych.  Jako dziecko biegałam po schodach na basztę. Na dziedzińcu często grała orkiestra, odbywały się zabawy. Przyjeżdżali na nie okoliczni mieszkańcy. Było zawsze wesoło. W jeden dzień w roku trzeba było tam być obowiązkowo: Christi Himmelfahrt (Dzień Wniebowstąpienia Pańskiego).  Po lewej stronie dziedzińca w podziemiu była restauracja i kuchnia. Na górze były pokoje wyłożone zamszem: jeden koloru czerwonego wina, drugi ciemnozielony. Do trzeciego nie wolno było wchodzić, tam była sypialnia. Teraz można tam chyba nocować? Przyjedzie mój znajomy z dzieciństwa z rodziną i chętnie by przenocował w zamku, który też bardzo lubił, tak jak ja.

                W zamku był Rittersaal – wielka sala z ogromnym stołem. Wisiały tam na ścianach miecze, szable, pistolety. Na stole stały trzy makiety zamku. Nie mogli mnie stamtąd wyciągnąć, tak mi się tam podobało. Jeszcze dzisiaj mam to przed oczami. Na górze była też cudowna złocona kaplica. Pod kaplicą była sala z książkami. Pamiętam też ławki, egzotyczne drzewa i krzewy, kwiaty w parku dokoła zamku. Przez całą wojnę zamek był czynny, można było tam jechać, aż do nadejścia frontu. W żadnym innym pałacu nie byłam, bo do tego we wsi w Grodźcu nie wolno nam było wchodzić. Stamtąd pamiętam tylko stajnie, piękne konie, egzotyczne winogrona, ogrody, łabędzie na stawie. Z boku były budynki dla pracowników pałacu. Pamiętam jeszcze drewnianą leśniczówkę na kolonii Grodziec z hodowlą pawi, srebrnych lisów. Na ścianie była broń i trofea. Niedaleko jest jeszcze grób rodziny leśniczego pomiędzy drzewami.

Pamiętam panią von Pfeil *. Przyjeżdżała co niedzielę wierzchem do kościoła. Na podwórzu u księdza miała miejsce dla konia. W kościele siedziała pośrodku balkonu znajdującego się po lewej stronie. Miała tam swoje krzesło. Należałam do chóru kościelnego, więc widziałam ją tam co tydzień. Była bardzo hojna, zawsze wrzucała datki do skarbonki chóru.

– Dziękujemy bardzo, że zgodziła się Pani z nami spotkać.

Moją rozmówczynię poznałam dwa lata temu przy okazji przekazania mi przezroczy podarowanych przez pana Güntera Bleul. Niedawno miałam okazję spotkać się z nią raz jeszcze. Zredagowałam jej wspomnienia, którymi podzieliła się ze mną i Krzysztofem Wojtas.

Wioleta Michalczyk

*Dora von Pfeil – ostatnia przedwojenna właścicielka pałacu w Zagrodnie

1 thought on “Zagrodno z dawnych lat

Comments are closed.