Zlotoryja_mW lutowym numerze Echa Złotoryi Roman Gorzkowski w rubryce “Warto przeczytać” powitał pierwszy jak dotąd album o Złotoryi. Opakowany w bardzo starannie wykonaną okładkę, wydrukowany na pierwszej jakości papierze, w sposób wręcz znakomity – w dużym czytelnym rozmiarze. Czyli pierwsze wrażenie bardzo dobre! Niestety czar szybo pryska, gdy zaczynamy przewracać kolejne strony…

Z początku nic nie zapowiada zbliżającej sie klęski. Wyklejki: przednia oraz tylna są bardzo starannie dobrane i wykonane – im na pewno nie można nic zarzucić. Niestety, książka składa się jednak i z zawartości. Pierwszy niepokój wzbudza już strona otwierająca, stanowiąca nieudany fotomontaż towarzystwa z Bractwa Kopaczy Złota na tle kamieniczek w Rynku – razi nieudolnością warsztatu edytorskiego. No cóż – pierwsze koty za płoty – idziemy dalej. W zamyśle piękną panoramę Złotoryi należałoby pominąć litościwym milczeniem: czy naprawdę nie dało się tego zrobić – obrobić tak, żeby nie było widać słonecznych przepaleń?

Na osłodę mamy jednak część historyczną, do której treści dostarczył nasz kolega redakcyjny Roman Gorzkowski. Nie będę się wypowiadał nad merytoryką tego działu – niech ocenią to znawcy tematu, ale na jego podstawie można stwierdzić, że jednak wydawca ma jakieś pojęcie o obróbce graficznej i składzie, bo wygląda ona bardzo dobrze i generalnie nic jej zarzucić nie można. Niestety, dział ten to tylko wyjątek od reguły, bo potem następuje część poświęcona współczesności. Czy jest aż tak źle? Przede wszystkim nierówno. Nie wiem, kto robił wszystkie zdjęcia. W stopce redakcyjnej widnieje wprawdzie nazwisko Franciszka Grzywacza jako jedynego sprawcy, ale przeglądając uważnie album i analizując jego zawartość oraz poziom poszczególnych fotografii,  coś mi mówi, że nie jest on jedynym autorem zamieszczonych zdjęć. 

Należy zadać sobie pytanie: jakie przeznaczenie jest tego typu wydawnictwa? W moim pojęciu, powinno ono prezentować piękno i dorobek naszego miasta z pomocą wizualnych bodźców – czyli pięknych fotografii. Nie wymagam od autora poziomu Adama Bujaka, ale miałem już w rękach albumy wydane przez inne miasta podobne do Złotoryi i niestety w tym zestawieniu album ten wypada blado.

 Zlotoryja

Wiele zdjęć dotyczących wyglądu samego miasta sprawia wrażenie, jakby zostało zrobionych jednego słonecznego dnia, w dodatku w samo południe, czyli o porze, która generalnie nie nadaje się do robienia tego typu ujęć. Co gorsza, w szeregu przypadków wydawca poddał te zdjęcia przesadnej obróbce graficznej, stwarzając potworki o nienaturalnych kolorach. Wielokroć, próbując ratować wyblakłe niebo (typowe dla zdjęć w środku dnia, bez zastosowania filtrów i gdy słońce świeci nie w tym kierunku co trzeba), nakładał po prostu niebieski gradient, nie zważając na efekty uboczne takiego zabiegu. W efekcie niebo nad Złotoryją wygląda koszmarnie i nienaturalnie, wpadając w jakieś niesamowite wariacje koloru niebieskiego.

Można dyskutować nad doborem zdjęć i ujęć, ale te moim zdaniem nie wzbudzają już takich kontrowersji.   Powiem więcej: w albumie znajdziemy również fotografie po prostu ładne, a wiele ujęć jest poprawnie skomponowanych i gdyby z tym szła w parze prawidłowa ekspozycja przy odpowiednich warunkach oświetleniowych, nie byłoby czego się czepić, bo niepotrzebna byłaby większa ingerencja programem graficznym. Są nawet zdjęcia, przy których łza się w oku kręci, a przedstawiające nasz Rynek bez zielonego potworka koło Fontanny Delfina. Nie mogę pozbyć się jednak wrażenia, że album został zrobiony pospiesznie, na przysłowiowym kolanie, dobór zdjęć sprawia wrażenie dużej przypadkowości – zostały wykorzystane te, które akurat wpadły wydawcy w ręce.  Doprawdy, trudno mi zrozumieć, co stoi za taką fuszerką. Po to by być pierwszym, by odhaczyć zadany temat..? A szkoda, bo mogło wyjść z tego naprawdę bardzo ciekawe wydawnictwo, bardzo wartościowe i na czasie.  Ciekaw jestem, kto wyłożył pieniądze na wydanie tej książki, i to niemałe. Niestety, w stopce redakcyjnej próżno szukać nakładu, ale nawet gdyby był on minimalny, to i tak przedsięwzięcie tego typu idzie w grube dziesiątki tysięcy złotych. Nie podejrzewam wydawcy o takie ryzyko, raczej jestem skłonny uważać, że zostało  mu to zlecone – tylko dlaczego ten, co zlecał pozwolił na taki efekt końcowy? Jak już  nadmieniłem, drukowi książki nie można nic zarzucić. To, co mi się nie podoba, zostało zaprzepaszczone na etapie robienia zdjęć, a następnie ich obróbki graficznej. Czy nikt tego nie oglądał, zanim skład trafił do drukarni?

Robert Pawłowski